Tytuł: Księżycowy blask
Autor: Marah Woolf
Wydawnictwo: Ibis
Gatunek: literatura młodzieżowa
Liczba stron: 304
Premiera: 15.10.2018 r.
Tom I
Emma po tym, jak w nieszczęśliwym wypadku straciła matkę, zmuszona jest
przeprowadzić się ze Stanów Zjednoczonych do Szkocji, gdzie mieszka jej
wujek. Rodzina przyjęła ją z otwartymi ramionami, co znacznie ułatwiło
jej adaptacje w nowym miejscu. Jak zwykła nastolatka przeżywa też
pierwsze miłości, dlatego, gdy na jej drodze staje tajemniczy Calum,
całkowicie traci dla nie go głowę.
Ja rozumiem, że literatura młodzieżowa rządzi się swoimi prawami, dlatego zawsze patrzę na nią łagodniejszym okiem, ale w przypadku tej pozycji, będę bardzo czepialską osobą. Znacznie przeszkadzała mi kreacja głównych bohaterów. Oboje są piękni, wysportowani, utalentowani w różnych dziedzinach i mają same dobre oceny w szkole, są wprost idealni, a jak wiadomo, ideałów nie ma. Autorka nieco przesadziła z brokatem i lukrem. Dodatkowo Emma jest całkowicie nieporadna, Calum bez przerwy musi ją ratować z opresji. Zwykła choroba przemiana się w katatonię i walkę o życie.
Bardzo przeszkadzało mi przyswajanie przez postać dziewczyny informacji. Śmierć matki zasmuciła ją, ale nie do tego stopnia, by w jakiś sposób wpłynęło to na jej nastrój. Przeprowadzkę na inny kontynent przyjęła z takim opanowaniem, jakby miała przeprowadzić się do internatu, znajdującego się pięćdziesiąt kilometrów od domu. Najdziwniejsze było jednak to, że dowiedziała się o swym ukochanym czegoś niezwykłego, nadprzyrodzonego, a w ogóle jej to nie zdziwiło, nie przestraszyło, nie wywołało w niej żadnych emocji. Zastanawiam się, czy Emma została wykreowana na człowieka, czy może jednak na kawałek drewna.
Kolejnym moim zarzutem jest bieg akcji. Dzieje się jakaś scena, a po chwili dowiadujemy się, że minęło już kilka tygodni. Wszystkie wydarzenia wyglądają mniej więcej tak: poszliśmy do kina, po kinie zajrzeliśmy do pubu, a potem wróciliśmy do domu i poszliśmy spać. Autorka nie poświęciła czasu na dodatkowe, uzupełniające opisy, co działo się w poszczególnych miejscach. W zasadzie całość sprowadzała się do nieustannych spotkań Emmy i Caluma, gdy nie byli razem, to ich życie zostało przedstawione czytelnikowi w sposób znikomy.
Jest stanowczo za słodko. Wszyscy są dla siebie tak mili, że (przepraszam za określenie), można wymiotować tęczą. Nawet jak ktoś jest w gorszym humorze albo zgrywa surowego rodzica, to robi to w tak nieudolny sposób, że ma się wrażenie, że trafiło się na jakąś kolorową planetę, w której królują Kucyki Pony.
Z całych sił starałam się być bardzo wyrozumiała, dać tej książce szansę oraz nie zważać na opinie innych, ale wszystkie przytoczone przeze mnie rzeczy, sprawiły, że nie mogłam przymknąć na nie oko. Przede mną drugi tom „Księżycowej sagi”, ale czuję, iż mogę się spodziewać mniej więcej tego samego, co w pierwszym.
Plusem jest to, że książki są przepięknie wydane. Mają solidne twarde oprawy i minimalistyczne okładki, które idealnie wpasowują się w gusta mej sroczej duszy. Jeśli miałabym tę serię komuś polecić, to kierowałabym ją jedynie do dziewczynek w wieku nastoletnim. W tym wieku ma się klapki na oczach oraz motyle w brzuchu, więc może im się spodobać romans Emmy i Caluma.
Ja rozumiem, że literatura młodzieżowa rządzi się swoimi prawami, dlatego zawsze patrzę na nią łagodniejszym okiem, ale w przypadku tej pozycji, będę bardzo czepialską osobą. Znacznie przeszkadzała mi kreacja głównych bohaterów. Oboje są piękni, wysportowani, utalentowani w różnych dziedzinach i mają same dobre oceny w szkole, są wprost idealni, a jak wiadomo, ideałów nie ma. Autorka nieco przesadziła z brokatem i lukrem. Dodatkowo Emma jest całkowicie nieporadna, Calum bez przerwy musi ją ratować z opresji. Zwykła choroba przemiana się w katatonię i walkę o życie.
Bardzo przeszkadzało mi przyswajanie przez postać dziewczyny informacji. Śmierć matki zasmuciła ją, ale nie do tego stopnia, by w jakiś sposób wpłynęło to na jej nastrój. Przeprowadzkę na inny kontynent przyjęła z takim opanowaniem, jakby miała przeprowadzić się do internatu, znajdującego się pięćdziesiąt kilometrów od domu. Najdziwniejsze było jednak to, że dowiedziała się o swym ukochanym czegoś niezwykłego, nadprzyrodzonego, a w ogóle jej to nie zdziwiło, nie przestraszyło, nie wywołało w niej żadnych emocji. Zastanawiam się, czy Emma została wykreowana na człowieka, czy może jednak na kawałek drewna.
Kolejnym moim zarzutem jest bieg akcji. Dzieje się jakaś scena, a po chwili dowiadujemy się, że minęło już kilka tygodni. Wszystkie wydarzenia wyglądają mniej więcej tak: poszliśmy do kina, po kinie zajrzeliśmy do pubu, a potem wróciliśmy do domu i poszliśmy spać. Autorka nie poświęciła czasu na dodatkowe, uzupełniające opisy, co działo się w poszczególnych miejscach. W zasadzie całość sprowadzała się do nieustannych spotkań Emmy i Caluma, gdy nie byli razem, to ich życie zostało przedstawione czytelnikowi w sposób znikomy.
Jest stanowczo za słodko. Wszyscy są dla siebie tak mili, że (przepraszam za określenie), można wymiotować tęczą. Nawet jak ktoś jest w gorszym humorze albo zgrywa surowego rodzica, to robi to w tak nieudolny sposób, że ma się wrażenie, że trafiło się na jakąś kolorową planetę, w której królują Kucyki Pony.
Z całych sił starałam się być bardzo wyrozumiała, dać tej książce szansę oraz nie zważać na opinie innych, ale wszystkie przytoczone przeze mnie rzeczy, sprawiły, że nie mogłam przymknąć na nie oko. Przede mną drugi tom „Księżycowej sagi”, ale czuję, iż mogę się spodziewać mniej więcej tego samego, co w pierwszym.
Plusem jest to, że książki są przepięknie wydane. Mają solidne twarde oprawy i minimalistyczne okładki, które idealnie wpasowują się w gusta mej sroczej duszy. Jeśli miałabym tę serię komuś polecić, to kierowałabym ją jedynie do dziewczynek w wieku nastoletnim. W tym wieku ma się klapki na oczach oraz motyle w brzuchu, więc może im się spodobać romans Emmy i Caluma.
Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję:
Hmm ta słodkość, o której piszesz, mnie też mogłaby przytłoczyć.
OdpowiedzUsuńheheh, słodko, aż mdło mówisz :) Obserwuję i zapraszam w wolnej chwili do mojego świata :)
OdpowiedzUsuńNIe przepadam za słodkim smakiem, więc pewnie by mnie nie tylko zemdliło :P To nie mój świat - oj nie. A bohaterka? Pinokio był z drewna a miał uczucia, Blaszany Drwal miał serce i czuł (chociaż z tymi jego uczuciami było dziwnie) - tutaj to chyba bardziej takie robo-dziecko (chociaż w Akademii Pana Kleksa pojawił się chłopiec który był robotem ale i on miał namiastkę uczuć). Sama nie wiem..
OdpowiedzUsuńOjej, skoro mydło, to podziękuję. 😊
OdpowiedzUsuńNiestety nie dla mnie książka ;) Nie moje klimaty
OdpowiedzUsuńNie mogę xD. Rozśmieszyłaś mnie tym kawałkiem drewna :D. Miałam zamiar kiedyś przeczytać, ale jednak zrezygnuję. Za stara jestem na ten typ kreacji postaci :D.
OdpowiedzUsuńNie czuję się nią skuszona.
OdpowiedzUsuńnie dla mnie to niecudo;p
OdpowiedzUsuńNie lubię takich przesłodzonych książek;)
OdpowiedzUsuńteż nie mój klimat :D
OdpowiedzUsuńZbyt duo lukru to nie jest dobry pomysł. Szkoda, bo okładka faktycznie zachęcająca :)
OdpowiedzUsuńTa słodkość chyba by mnie jednak przygniotła..
OdpowiedzUsuńKsiążka chyba nie dla mnie. Boskie zdjęcie :-) Pozdrawiam serdecznie :-)
OdpowiedzUsuń